Wyjeżdżałam z Podlasia w drugiej połowie sierpnia. Spędziłam kilka dni wakacji zaledwie kilka kilometrów od granicy z Białorusią. Dużo chodziłam po tamtejszych lasach, zagajnikach, polanach. Nadziwić się nie mogłam urokowi dzikiego, nie zepsutego ręką człowieka, miejscu. Była w nim jakaś magia, jakaś tajemnica… Obecnie to teren zamknięty.
Od ponad trzech miesięcy prześladuje mnie myśl, że miejsca, które odwiedziłam, były/są czyimś „domem”/postojem/miejscem cierpienia. Nie mogę przestać myśleć o tym, że teraz, na tej polanie, na której odpoczywałam w sierpniowym słońcu, leży zmarznięty, głodny, chory, samotny i zrozpaczony człowiek. A może ktoś tam właśnie umiera…To mnie rozsadza od środka, nie mogę przestać o tym myśleć. Kładąc głowę na poduszkę (od prawie stu dni) odmawiam modlitwę (moją – wewnętrzną i prywatną). Modlitwę o to, by stał się cud. Żeby stał się jakiś cholerny cud i ofiary tej obrzydliwej politycznej gry były w końcu bezpieczne. Cud. Jedynie w takich kategoriach pozwala mi myśleć rząd kraju, w którym mieszkam. Hipokryzja. Bezduszność. Okrucieństwo. Dehumanizacja człowieka. To wszystko na co go (rząd) stać. Gniew. Nie godzę się. Krzyczę.
Kiedyś wrócę do tego lasu… wrócę i znajdę w nim ślady ludzkiego cierpienia. I pomodlę się po swojemu. Spadł pierwszy śnieg. Biały puch pokrył trawniki. Nie cieszy mnie, jak kiedyś. W podlaskim lesie, w śniegu łatwiej będzie wytropić ukrywających się ludzi. Zostawią przecież ślady. Jak zwierzyna. A kogoś, kto właśnie stracił marzenie o domu, śnieg otuli i pozwoli zasnąć. Na zawsze.
Krzyczę. Cisza.